


W latach mojego dzieciństwa na święta kościelne czekało się z utęsknieniem. Każde z nich było w tamtym czasie obrośnięte ludową obrzędowością, dlatego nikt nas nie musiał zaganiać do kościoła — sami szliśmy. Z ochotą!
Odpusty z licznymi straganami i obowiązkowe czerwone lizaki. Msze ze świecami (Matki Boskiej Gromnicznej i roraty). Nabożeństwa z kadzidłami (majowe), z pękami polnych kwiatów i ziół (Matki Boskiej Zielnej), ze święconką (Wielka Sobota), ze strzelaniem na wiwat (rezurekcja) — to były nasze wielkie atrakcje sezonu.
Ze szczególną niecierpliwością czekało się na święto Matki Boskiej Gromnicznej — wtedy odbywały się zawody o to, kto doniesie zapaloną świecę do domu. Chłopacy się ścigali, kto pierwszy, ale nie wolno było szaleć, bo ten, kto w podmuchu wiatru lub przeciągu stracił poświęcony płomień, zostawał na kilka tygodni patałachem.
Do dziś pamiętam kolegę, który nas co roku kasował, bo miał wujka zakonnika i ten dostarczał mu największe gromnice, jakie świat widział — metr wysokości i grube jak męskie ramię. To był bolesny szpikulec wbity w nasze ambitne serca — kilka kilogramów żółciutkiego wosku i porządny pleciony knot, kontra skromniutkie świeczki ze zwykłej bladej parafiny. Gasły przy byle zefirku, a kiedy padał deszcz albo mokry śnieg, nie mieliśmy najmniejszych szans. Ale za to nam kapało po rękach (prawdziwy wosk nie kapie) i potem się mogliśmy przechwalać, kto więcej bólu wytrzymał dla Boz (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.