


Same kłopoty ze świętością! W większości przypadków próba opisu to jak balansowanie między zbiorem legend a niestrawnymi tonami lukru. Czasami to nadzwyczaj dokładne relacje z kaźni znoszonych mężnie i z poczuciem humoru, czasami przesadny sentymentalizm. Ileż to razy śmiałem się w myślach, słysząc o tym, że Dominik Savio nie ssał matczynej piersi w piątek, bo od maleńkości rygorystycznie przestrzegał postu, a na lekcji polskiego z niedowierzaniem zastanawiałem się nad granicami wytrzymałości świętego Aleksego, który leżąc pod schodami, zalewany tonami pomyj, cieszył się i prosił o więcej. Po latach, choć patrzę na takie kwiatki z innej perspektywy i potrafię oddzielić naleciałości literackie epoki od rzeczywistości, zdaję sobie sprawę, że na hasło „świętość” wielu niezmiennie reaguje z dystansem. W końcu bycie świętym to prędzej czy później finał w postaci życia pod mostem, bo „kogo Bóg kocha, tego doświadcza”. Kto by tak chciał?
Z podobnymi trudnościami przychodzi się zmierzyć każdemu, kto wziąłby na warsztat popularną postać świętego Brata Alberta – Adama Chmielowskiego. W powszechnej świadomości pozostaje „dobry jak chleb” i „brat naszego Boga”. Malarz, który walczył w powstaniu styczniowym, tracąc jedną z nóg, nawrócił się i zaczął pomagać ubogim na ulicach Krakowa, namalował obraz „Ecce Homo”, założył klasztor na zakopiańskich Kalatówkach i podobno, jak chcą biografowie Podhala, miał rozmawiać z Włodzimierzem Iljiczem o przebudowie świata podczas pobytu „wodza” w Białym Dunajcu. Tyle wiemy. Tyle powie nam nieza (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.