


Różnie to z Wisłą bywało koło Wielkiejnocy. Gdy święta przychodziły wcześniej, na jej brzegu dogorywały w lichym marcowym słońcu wyrzucone przez spiętrzone kry wielkie bloki lodu. Kwietniowe Zmartwychwstanie Wisła witała zielonymi wierzbami i migotliwym lustrem łach powstałych po niedawnym wylewie. Okoń podbijał lustro pyszczkiem – kręgi szły aż do porosłych faszyną niewielkich skarp. Tam przecinały się z innymi okręgami – jak na czarnej tablicy matematyka Berłowskiego. Te kręgi od brzegu rysowane były na wodnej tablicy przez wodnego szczura, który dał nurka z piaszczystego cypelka. Potem cichło wszystko.
Przez cały dzień stałem w ogonkach – a to za migdałami, a to rzucany byłem przez matkę do ogonka nadziei, który czekał na cokolwiek. Koło południa, w przerwie ogonkowej – gotowałem w ultramarynie lub czerwonym tuszu jajka na sobotę. Potem z bratem skrobaliśmy na skorupkach fikuśne wzory żyletką, którą wykręcaliśmy z maszynki ojca.
O zmierzchu znów do kościoła. Stasiuki paradowały na placu przed kościołem, odmierzając kroki i ćwicząc zwroty i przyklęki przed Najświętszym Sakramentem. Wreszcie zaciągali wartę przed grobem, zaraz po okadzeniu monstrancji. Mężczyźni przyklękali na jedno kolano, podkładając pod nie czapkę lub rękawiczkę, żeby kantów nie wybrudzić. Kobiety wykonywały głęboki dyg, kreśląc znak krzyża – jak mi się zdawało – w nieskończoność. Potem, bijąc się w piersi, przepychały się aż do pierwszej warty Stasiuków i pochylały nisko nad kwiatami strojącymi grób. Wchłaniały ten zapach i wycofywały się, dając miejsce innym.
Noc przed rezurekcją była przeplatana koszmarami. Śniłem, że oto zaspałem, a zbudził mnie huk moździerzy… A moździerze samoróbki stały już rzędem głęboko w dominikańskim sadzie – tak żeby przeor nie widział. Czekały na procesję. Wychodziła wreszcie. Pod wiatr, z feretronami, z figurką Zmartwychwstałego, ze złotą monstrancją pod baldachimem, w którą uderzały dymy kadzideł. Zaczęły więc pracować. Jeden, drugi, dwa naraz, syk niewypału i znowu załadowany prochem ten pierwszy palił z ogromnym hukiem. Dzwony spiesznie rozgrzane wygrywały swoje melodie, improwizując i nie zważając na rytmiczne pociąganie sznura. Trzy razy wokół kościoła. Następnie procesja skręcała do drzwi i wtedy organy szukały przez chwilę tonacji, a potem dołączały się po swojemu do tej porannej radości naszego miasteczka.
Stasiuki odkładały wreszcie hełmy do kantorka, grób był pusty, biegłem znów kłusem na świąteczny barszcz gotowany na czosnkowej kiełbasie i wędzonej szynce, którą cudem w tamtych latach zdobywała mama. Dziobaliśmy widelcem święcone jajo, śmiejąc się z księdza staruszka, który nazywał je owocem kurzego łona. I wreszcie czekali Zmartwychwstania – tego drugiego. Po kilku latach wpadł mi do rąk wiersz, który do tej pory jest mi pociechą w tym czekaniu.
Więc po tym życiu miałoby nas zbudzić
tylko straszliwe grzmienie surm i trąb?
Wybacz mi, Boże, lecz ja się pocieszam,
że hasło na wskrzeszenie wszystkich nas umarłych
da zwykłe pianie swojskiego koguta…
Jeszcze przez chwilę poleżymy sobie…
Pierwszym, kto wstanie, będzie mama… Usłyszymy,
jak po cichutku rozpala pod kuchnią,
jak po cichutku wodę stawia na blasze,
i jak obiecująco z szafki wydobywa młynek do kawy.
Będziemy znów w domu.
Vladimír Holan