


Niech będzie Jack, bo tak lubił. Nie lubił Clive. A poza tym był jasną postacią. Widać to w jego zdaniach – prostych, logicznych, pewnych, gdy ścierał się z najtrudniejszymi tematami. Niosą w sobie blask, pewność, subtelny dowcip i nadzieję, czyta się je, jakby były ryte w jasnym, rozgrzanym słońcem piaskowcu. Nie nabijany mikowcem granit, od którego odskakuje dłuto, nie marmur, bo onieśmiela i dłuto się waha, ale właśnie te miliardy ziarenek piasku spojone i trwałe, a zarazem kruche, podatne i zagrożone przemijaniem, erozją, wysyłające w naszym kierunku nagromadzone latami ciepło – wybrał Stwórca na materiał dla Lewisa. Bo też tak spójny był Jack ze swoją erudycją, intelektualnymi zdolnościami, doświadczeniami pierwszej wojny, doświadczeniem ateizmu, elitą przyjaciół tej rangi co Tolkien, Roger Lancelyn-Green, Nevill Coghill, z czekaniem na matkę, którą utracił w dziewiątym roku życia, dobrym tytoniem w fajce i drobnymi rytuałami wokół picia herbaty, piwa, odpowiadaniem na listy wielbicieli i wielbicielek, wykładami w Oxfordzie w Magdalen College, powrotami ciuchcią podmiejską do wygodnego domu z ogrodem i jeziorem, w którym jeszcze młody Shelley puszczał papierowe łódki, zasypiania z termoforem.
Był jaśnie wielmożny, czyli wybredny, wybredność zaś nie jest – jak mylnie sądzimy – formą kapryśnego oczekiwania „Bóg-wie-czego” od ludzi i świata (najlepiej gdyby wszyscy byli podobni do mnie) czy estetycznym zboczeniem przypominającym nieco dziecinną skazę wydłubywania z ciasta rodzynków, nie jest też obrzydzeniem, żadną miarą. To tylko niezgoda na zbyt szybkie (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.