


Strasznie się boję właśnie teraz zacząć pisać o tym wszystkim. Bo może to i tak za późno, bo najgorsze już było i pisanie będzie tylko bezużytecznym wspominaniem i oswajaniem. A może za wcześnie, bo najgorsze jeszcze przed nami i gdy się pogrążę w rozpaczy, te słowa tylko złamią mi serce. Głupie to, ale boję się nawet tego, że stanie się cud, o który wszyscy się modlimy, że Ewa będzie zdrowa albo że będzie żyła i będziemy mogli się nią opiekować – bo boję się racji tych, którzy gorszyli się może tym, że wiemy i tak to przeżywamy, bo się tylko zamartwiamy, a przecież często okazuje się, że zło spotyka tylko innych. Ale pisanie to chyba jedyny sposób, żeby jakoś się trzymać i nie dać się pokonać rzeczywistości, zwłaszcza teraz – bo dziś jest pierwszy dzień, kiedy nie poszłam do pracy i pewnie dlatego tak przytłacza ten ból, który jest wprawdzie jakoś przez cały czas, ale nie zawsze na szczęście na pierwszym planie. Ale najpierw był…
14 września 2006 roku, 14. tydzień ciąży
Pani ginekolog nie spodobały się wyniki USG i testy z krwi. Była bardzo pomocna i współczująca. Szłam ulicą i płakałam, przyszłam do szpitala na Kopernika i dalej płakałam. Bo to tego dnia obudził się we mnie instynkt, zapewne macierzyński, taka szarpiąca za trzewia siła, odbierająca logiczne myślenie: że mojemu dziecku może coś zagrażać i muszę je chronić. Siedząc na oddziale patologii ciąży, przez 4 godziny niezauważona przez lekarzy, słuchając opowieści o dzieciach i szmeru aparat (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.