


Naprzeciwko mnie szedł proboszcz. Wypadało przystanąć. Spotkaliśmy się tuż przy cmentarnym murku.
– Szczęść Boże – ukłoniłem się.
– Daj Boże… – odpowiedział. Miał ciepłe, łagodne oczy. „Proszę wejść” mówiła cała jego twarz. Do tej pory byłem w tutejszym kościółku dwa razy. Dwa razy słyszałem jego proste, ale bardzo mądre kazanie.
– Staszek Madej. Jestem nowym parafianinem, no, przynajmniej półparafianinem.
– Tak, tak, wiem. Jest pan nowy, ale znany… by nie powiedzieć sławny – zażartował. – Ksiądz Melchior Górski.
Uścisnął mi dłoń. Jakby to powiedzieć, nienaskórkowo. Przytrzymał chwilę, aby mogły przejść pozytywne ładunki. „Bioenergoterapeuta”, pomyślałem.
– Piękny kościółek ma ksiądz.
– Piękny, piękny, tylko robaczywy. Dach może lada chwila runąć. Właściwie to ze względu na bezpieczeństwo powinien być zamknięty. Codziennie więc grzeszę przeciw piątemu przykazaniu. Narażam życie ludzi – stanął, zadumał się i nagle zmienił temat. – Tak, długo tu nie było samobójcy… A może i byli, ale nie znalazł się ich odkrywca. – Znów się zamyślił. – Kiedyś to tu było, że się tak wyrażę, zagłębie samobójców. Ma pan chwilę?
– Tak, tak…
– Wejdźmy, pokażę panu grób pewnego NN – wskazał ręką bramę cmentarza, to znac (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.