


Stoję na murach twierdzy w Kamieńcu Podolskim, spoglądam na malowniczy kanion Smotrycza, a gdzieś w głowie szumi mi pieśń: „Stepie szeroki, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz”. Podchodzę do wieży zwanej dziś Basztą Wołodyjowskiego i przypominam sobie scenę z filmu Hoffmana, gdy Łomnicki z Łapickim wchodzą z zapaloną pochodnią do magazynu amunicji, a po chwili słychać wybuch. „Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa pieśni o małym rycerzu”. Zastanawiam się nad tą sceną, będącą przecież gorzkim zwieńczeniem Trylogii, i zadaję sobie pytanie, czy Henryk Sienkiewicz rzeczywiście pisał swój cykl powieściowy w celu „pokrzepienia serc”.
Chociaż Polska toczy w XVII wieku wojny z wrogami zewnętrznymi – Szwecją, Turcją czy Rosją – to znacznie ważniejsza, a zarazem trudniejsza i boleśniejsza, jest walka z wrogami wewnętrznymi i postępującym od środka rozkładem państwa. W Ogniem i mieczem, pierwszym tomie Trylogii, największym zagrożeniem dla Rzeczpospolitej okazują się Kozacy – a więc mieszkańcy tego samego organizmu państwowego, nasi współplemieńcy, z którymi łączą nas słowiańskie korzenie. Jeszcze niedawno walczyliśmy ramię w ramię przeciwko Turkom, a zwycięska obrona Chocimia w 1621 roku, gdzie wojskami polskimi dowodził hetman Karol Jan Chodkiewicz, kozackimi zaś hetman Piotr KonaszewiczSahajdaczny, była przykładem wspólnego braterstwa broni. Ćwierć wieku później nie ma już braterstwa – (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.