


Pierwsze odejście mojego brata w kapłaństwie dotknęło mnie bardzo bezpośrednio. To był początek mojej posługi kapłańskiej. Przyszła do mnie dziewczyna i zwierzyła się, że związała się z księdzem. Próbowałem pomóc jej wyplątać się z tego układu. Po pewnym czasie dowiedziałem się niespodziewanie dla samego siebie, że niektórzy ludzie świeccy z parafii tego księdza są lepiej zorientowani w sytuacji niż jego konfratrzy, z którymi mieszkał pod jednym dachem. Stoczyłem bitwę o tę dziewczynę, o jej przyszłość. Z księdzem nie dało się rozmawiać. Był tak zdeterminowany w decyzji, tak przekonany, że chce odejść z kapłaństwa, że jakakolwiek rozmowa, nie mówiąc nawet o wpłynięciu na jego decyzję, okazała się niemożliwa. Zależało mi jednak, by nie pociągnął za sobą młodej kobiety, z którą chciał odejść. Dziewczyna była pełna wątpliwości, potrafiła nazwać słabości swojego przyszłego męża i martwiła się, że nie będzie mogła przystępować do sakramentów. Była jednak na tyle zakochana, że oboje wyjechali, by rozpocząć razem nowe życie. Fizycznie odchorowałem ich wyjazd. Pierwszy raz zetknąłem się z sytuacją, gdy ktoś zdecydował się na krok, który w moich oczach był zdradą, podeptaniem świętości, na której budowałem życie. Bardzo się ucieszyłem, gdy po latach dowiedziałem się, że uzyskali dyspensę i zawarli sakramentalne małżeństwo.
Potem byłem świadkiem kolejnych wystąpień moich braci lub znajomych kapłanów. Czasem tylko dowiadywałem się o nich. Odchodzili księża bardzo pobożni i (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.