


O ojcu Michale Czartoryskim pisałem przed laty. Był on dla mnie „bogatym młodzieńcem”, który w przeciwieństwie do bohatera Ewangelii, nie odszedł zasmucony. Sprzedał i rozdał cały swój majątek. Był człowiekiem, jak mówił Stefan Swieżawski, „zdawałoby się stworzonym dla świata”. Mógł mieć wszystko. Pochodził ze słynnego książęcego rodu. Wybrał jednak zakon, w którym oprócz wielu radości spotkało go też wiele upokorzeń.
Przez prawie wszystkie lata swego życia zakonnego pełnił funkcję magistra — wychowawcy nowicjuszy i studentów. Robił to z pasją i, jak sam pisał, z talentem. Nie wszystkim jednak odpowiadały jego metody. Dla jednych był za surowy, dla innych za nudny, bez odpowiedniego podejścia psychologicznego.
Na początku 1944 roku odbyła się w Krakowie wizytacja prowincjała, po której ojciec Michał zapisał:
Dzisiejsza rozmowa z… wyraźnie wskazuje, że moja praca jako magistra nie ma uznania. Chętnie by widziano, abym już i odszedł. Oczywiście nie uważam, abym nie miał błędów, nawet win i zaniedbań. Wiem, że nie bardzo jestem lubiany. Są do mnie słuszne pretensje. Ale nie mogę uznać za słuszne takiego stanowiska, że skoro są błędy, więc i wszystko do niczego. Przecież co innego błędy magistra i wady, a co innego system i ideał wychowawczy, pogląd na życie zakonne i wychowanie zakonne.
Mimo że odnajdywał w sobie wiele winy, to podsumowanie je (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.