


Tak nieco przekornie zatytułowałem ostatnią część naszych medytacji nad traktatem św. Bernarda O miłowaniu Boga, ale spróbuję się obronić. Tytuł pachnie oczywiście literaturą dla pensjonarek, a przecież mamy do czynienia z bardzo poważną teologiczną twórczością kogoś, kto nazwany został „ostatnim z Ojców”. Chodzi oczywiście o Ojców Kościoła — czyli ludzi, którzy przez naukę, pisma i przykład życia pomagają nam rozumieć naszą wiarę i chronią ją przed bezpłodnymi interpretacjami. Tytuł zawiera również maleńką grę słów, której nie potrafiłem sobie odmówić: historia pewnej miłości to przecież historia, których wiele, która może się zdarzyć, a zarazem historia indywidualna, jedyna, niepowtarzalna na tej ziemi, bo unikalni są aktorzy tego spektaklu. I wreszcie opowieść o miłości, która osiągnęła swoje spełnienie, bo dążyła do niego z wielką pewnością, powiedzmy bardzo romantycznie: „nie wyobrażała sobie, że może się ta wielka podróż nie udać”. To nie wszystko — pozostaje jeszcze słówko „historia”, które należy interpretować w zdaniu nie jako „historia o miłości”, lecz właśnie jako dzieje pewnej miłości: jej etapy, dojrzewanie, spełnienie.
Szkoła miłości
Wydaje mi się, że teraz mogę podzielić się bardzo niemodnym dziś przekonaniem mistyków cysterskich, a mianowicie, że „miłość powinna pójść do szkoły”. Wyjaśnijmy. Wyrażenie „szkoła miłości&r (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.