


1
Czy ktoś mógł podejrzewać, że pewnego czerwcowego dnia Andrzej Walczak spakuje manatki i pojedzie do seminarium? Ani jego rodzice, ani proboszcz, a tym bardziej sąsiedzi. Owszem, zjawił się parę razy na kręgu biblijnym, ale szedł własną drogą, bez kościelnego nadzoru. Pierwsze od czasów wojny powołanie kapłańskie w Kołomorzu. Andrzej poglądy miał raczej antykościelne, a może po prostu był jak większość młodych — krytyczny i zbuntowany. Rodzice należeli do zamożniejszych gospodarzy. Mieli parę hektarów lasu, który zasadził jeszcze dziadek Andrzeja — Józef, chciałoby się powiedzieć świętej pamięci, ale może w tym przypadku nie byłoby to całkiem na miejscu. Józef Walczak był aktywnym działaczem ludowym, tym samym, który onegdaj doprowadził do tego, że dzwony kołomorskiego kościoła nie mogły bić o szóstej rano. Tak, to właśnie on wniósł do urzędu gminy skargę, że jego „sen jest zakłócany przez czynniki obce mu światopoglądowo”. I od tej pory dzwony w Kołomorzu rano milczały.
Nie było żadnych widocznych przesłanek decyzji Andrzeja Walczaka. Zawsze jest jednak promil prawdopodobieństwa zarezerwowany dla rzeczy niemożliwych. I ten promil był właśnie jego powołaniem. Może taki rok. W 2003, kiedy zdawało się, że autorytet Kościoła w społeczeństwie spada na łeb na szyję, do seminaryjnych bram zapukała rekordowa po wojnie liczba kandydatów — 1438. Nigdy tak nie było. Nawet po wyborze Polaka na papieża, kiedy to tylu chłopców (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.