


Wracając z tego pogrzebu, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że pożegnaliśmy świeckiego świętego. To, że go znałem i że się przyjaźniliśmy przez lat bez mała trzydzieści, spotęgowało tylko moje poczucie straty.
Jeszcze niedawno rozmawialiśmy, jego syn Paweł przystawił mu do ucha słuchawkę telefonu. – Jestem w samym centrum krzyża, tak mógłbym określić swoją sytuację, ale jestem gotowy... – mówił człowiek w pełni świadomy swego stanu zdrowia. Potem wszystko potoczyło się szybko.
Wiadomość o śmierci Włodka Fijałkowskiego dotarła do mnie, gdy byłem w drodze nad Lednicę, w sobotę przed południem. Umarł w nocy z piątku na sobotę, w domu, do którego tak uporczywie chciał wrócić.
Włodka poznałem przez ojca Jacka Salija w roku 1976. Był, mało powiedzieć: fanem, był apostołem roweru. Zanim zacząłem go postrzegać jako wybitnego specjalistę położnika i obrońcę życia, zobaczyłem w nim człowieka zakochanego w przyrodzie, wodzie i rowerze.
Włodkowi zawdzięczam niekonwencjonalny sposób spędzania wakacji. Dawne czasy, a tu ksiądz, teolog i ginekolog wraz z opieką medyczną jadą na wakacje rowerami. Przez lata zjeździliśmy całą północną Polskę. Braliśmy sakwy, śpiwory i w drogę, a przy okazji ileż spotkań i rozmów... Czasem zabieraliśmy ze sobą grupę młodzieży.
Włodek nauczył mnie właściwego stosunku do płci, „spraw wstydliwych”, czyli pięknych, bo intymnych. Miał (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.