


Górale po górach nie chodzą… Tym starym porzekadłem próbowałem pokryć zawstydzenie, gdy niedawno wraz z dwojgiem przyjaciół po raz pierwszy — choć w okolicach Rzymu mieszkam już kilka lat — przekraczałem progi Palazzo Doria. Monumentalna barokowa budowla mieści jedną z najznakomitszych kolekcji malarstwa, zgromadzoną przez arystokratyczną rodzinę Pamphilj. Odziany w zieloną liberię kasjer podaje wraz z biletem niewielki aparat, dzięki któremu mogę wysłuchać fachowego opisu prezentowanych dzieł. Przyciskam guzik i wprost do mego ucha sączy się doskonała angielszczyzna młodego dziedzica fortuny połączonych rodów, który mówi: „Witam serdecznie w galerii od kilku wieków należącej do mojej rodziny”. Po chwili wyłączam automatycznego przewodnika. Spróbuję poradzić sobie sam.
Zatrzymujemy się przed niewielkim, nasyconym barwami płótnem: to jeden z pierwszych obrazów Michelangelo Merisiego, którego historia zapamiętała pod przydomkiem Caravaggio. Jestem nieco zaskoczony, gdyż artysta ten przyzwyczaił mnie raczej do mroków, z których — oświetlone dziwnym blaskiem — wyłaniają się malowane przez niego postaci. Tu kolory są jasne i zdecydowane, a pejzaż w tle — renesansowo radosny, wręcz idylliczny. Jeszcze bardziej zdumiewająca jest kompozycja obrazu. Przestawia on odpoczynek świętej Rodziny podczas ucieczki do Egiptu. Ów znany i popularny motyw malarski został tu przetworzony w taki spos&oacut (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.