



Jedziemy wraz z moim współbratem Szymonem i jego siostrą Joanną, która od roku pracuje w polskiej ambasadzie w Nairobi, 160 kilometrów na północny wschód od stolicy Kenii. Dojeżdżamy do Nakuru, stamtąd 40 kilometrów szosą B5 wiodącą na północny zachód do Nyahururu. Mijamy kilka tablic informujących o tym, że właśnie przekraczamy równik, i nasze subaru skręca z asfaltu na gruntową drogę biegnącą wśród wiejskich zagród i żywopłotów. Po kilkunastu minutach przejeżdżamy pod bramą Wioski Maryi, Narodowego Sanktuarium Maryjnego w Subukii. Wita nas ojciec Arkadiusz Kukałowicz. Spocony, w skórzanym kapeluszu, wysokich butach, z kilofem w ręku. – Porządkujemy teren, a czasem nie można inaczej, jak tylko kilofem – mówi z uśmiechem i zaprasza do klasztoru, w którym mieszka na co dzień sześciu franciszkanów: czterech Kenijczyków i dwóch Polaków.
Dom zakonników stoi na kilkuhektarowej łące położonej nad rozległą doliną. Sprzed klasztoru widać betonową konstrukcję wznoszonej nieopodal świątyni, ceglaną instalację niemieckiego rzeźbiarza, a pod lasem małą kaplicę, w której znajduje się posąg Matki Bożej oraz górujący nad wszystkim biały krzyż. Za kaplicą rozpoczyna się droga krzyżowa, kończąca się przy kaplicy zbudowanej nad źródłem, które bije pod samym szczytem.
Kustosze sanktuarium nie prowadzą parafii, a gdy w tygodniu nie ma pielgrzymów, hodują krowy i owce, sieją kukurydzę, uprawiają warzywa. Muszą być samowystarczalni, bo skromne ofiary pątników nie wystarczą na utrzyman (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.