



Dziennik to literatura niebezpieczna, a dziennik duchowy w szczególności. Trzeba mocno trzymać się okładek. Na jego kartach wszystko wydaje się pozornie czytelne. Strona po stronie jesteśmy świadkami wzrastania duszy w drodze ku Bogu, pokonywania kolejnych etapów duchowych, przenikania się dwóch światów – duchowego i ziemskiego – w taki sposób, aby pokazać, że między nimi nie ma sprzeczności.
A jest zupełnie inaczej.
Dziennik duchowy zaczyna się czytać od końca. Zakończenie jest bowiem wiadome: zapoznajemy się z dziełem osoby szanowanej, ważnej, często świętej. Jej drogę już znamy: wyniesienie na ołtarze lub choćby stawianie za wzór. Trudno jednak dostrzec owo szczęśliwe zakończenie w dziennikach duchowych. Przeciwnie: zostajemy z poczuciem zawieszenia głosu, wyczekiwania, braku końcowego akordu. I wtedy zaczyna się prawdziwa lektura dziennika duchowego. Wertowanie książki raz jeszcze, w poszukiwaniu odpowiedzi, która mignęła nam przecież w trakcie lektury. Gdzieś to było – nie opuszcza mnie wrażenie. Może w zapiskach z tego roku, może z tamtego? Aż wreszcie stajemy przed niejednoznacznością, nieporadną próbą uchwycenia w jednym zdaniu czyjegoś życia. Czyta się wtedy dziennik duchowy jeszcze raz. Na wyrywki, tak jak się to powinno czynić.
Bez uśmiechu
Młody Angelo Giuseppe Roncalli – przyszły papież Jan XXIII – zaczyna pisać w 1895 roku:„Pierwsza i naczelna zasada: wybrać sobie kierownika duchownego, odznaczającego się życiem przykładnym, roztropnością i wiedzą (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.
"Dziwniejsze brzegi. Eseje literackie 1986-1999" J.M. Coetzee