



W lutowym numerze „W drodze”, w artykule „Uchodźcy i Europa: trzy tezy, w które lubimy wierzyć” Dariusz Rosiak, autor reportażu o chrześcijanach na Bliskim WschodzieZiarno i krew, pisał: „Propozycję, by dzielić uchodźców według ich wyznania (…) może wysuwać wyłącznie ktoś, kto nie ma pojęcia, czym jest chrześcijaństwo na Bliskim Wschodzie; ktoś, kto nigdy nie był w świątyni koptyjskiej albo syriackiej i nie widział, jak bardzo przypomina ona meczet i jak niewiele łączy wschodnich chrześcijan z rytem rzymskokatolickim”. Paradoksalnie, tamtejszym chrześcijanom mentalnie bliżej, może z wyjątkiem Ormian, do muzułmanów niż do Zachodu. Pamiętam moje zdziwienie podczas serdecznego przyjęcia w jednym z syriackich klasztorów na granicy turecko-syryjskiej, ukrytym na wzgórzach Tur Abdin, gdy w trakcie liturgii zobaczyłem modlących się mnichów – ich ruchy ciała pełne głębokich ukłonów, padanie na twarz, podnoszenie rąk wysoko do góry, na przemian z zakrywaniem twarzy. Przypominało mi to dobrze znany obraz modlącego się muzułmanina. A do tego jeszcze semicko brzmiący język aramejski. Rzymscy katolicy mają blade pojęcie o chrześcijańskim Oriencie, jego bogatej i starożytnej tradycji teologicznej, liturgicznej i obyczajowej. A przecież doświadczenie chrześcijan wschodnich należy widzieć jako ogromny fragment tego, co określamy kolebką chrześcijaństwa. „Jeśli bowiem wierzymy, że czcigodna i starożytna tradycja Kościołów wschodnich stanowi integralną część dziedzictwa Kościoła Chrystusowego, to katolicy powinni przede wszystkim ją poznawać, by móc się nią karmić” – pisał Jan Paweł II w Liście apostolskim „Orientale Lumen”.
(...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.