


Od jakiegoś czasu rozglądam się za przyszłością. Nie tyle własną, co tą ogólną, mającą być przeżyciem nas wszystkich. Jako dziecko dorastające u schyłku XX stulecia, zapamiętałam pragnienie jutra jako paliwo napędowe lat 80. i 90. Taki był czas – i w zmieniającej się Polsce, i w wyczekującym nowego millennium świecie. Takie było powietrze – przesycone pośpiechem i ciekawością, tym silniej, im bliżej było do tysiącletniej mety. Przeszłość wydawała się czymś przeterminowanym, szpargałem do zremiksowania z nową treścią. Liczyło się to, co z przodu. Polska przeszłość była po to, żeby się od niej oddalić – bo wydawała jeszcze groźne pomruki, baliśmy się, że świeża przemiana zostanie odwołana. Nowy wiek migał na horyzoncie jak obietnica, spełnienie niezliczonych wyobrażeń. I jak wizja oczyszczenia, wyzerowania cywilizacji. Projektanci mody, filmowcy i muzycy w jednej tylko dekadzie lat 90. kompresowali i syntetyzowali wszystkie trendy XX wieku, od bebopu po video-art. Albo w przekonaniu, że należy ich użyć po raz ostatni, albo z powodu oszołomienia – gdy zbliża się kres, wszystko jest dozwolone.
Przebiegliśmy metę i nagle się zrobiło pusto, cicho. Pierwsza dekada nowego tysiąclecia przypominała – przynajmniej w kulturze, ale ona przecież jest barometrem naszych dusz – mielenie resztek, jogging w chomiczym kołowrotku. Jako dwudziestolatka, nawykła do tempa i zawsze oddalającego się celu, byłam zdumiona. Odkryłam, że świat i historia mogą dostać zadyszki. Ludzie przystanęli z pytaniem: „Dokąd teraz?”. W Polsce odpowiedź na nie była nieco łatwiejsza i brzmiała: „Na Zachód”. Taki cel zago (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.