


Pierwsze miesiące roku są jak pierwsze słowa felietonu. Wypada mieć pomysł – na siebie, na życie, na ciąg dalszy. Jednym wystarcza wyobrażenie, innym potrzebny jest dokładny plan. Jakaś forma chcenia i kierunku. Szkic niewiadomej, który by tę białą plamę okiełznał. Pozostawienie spraw własnemu biegowi czy życie chwilą wydają się chorobą lekkoduchów, osób nieprzystosowanych, niepoważnych. Takie dni, w których się budzimy sami z siebie, nieszarpnięci budzikiem, dni, w których niczego nie musimy, bo wszystko – albo nic – możemy dopiero wymyślić, przeszły do sfery niebieskich migdałów. Marzymy o tych dniach, wzdychamy do nich w formie życzeniowo-niemożliwej, przepychamy w nieskończoność.
Nie ma ich nawet podczas urlopów, nabrzmiałych od innych odraczanych planów i oczekiwań, które usiłujemy wcisnąć w dwa tygodnie (minus dojazd i powrót). Teraz wakacje są aktywne, a to znaczy, że wypędzamy z nich leniuchowanie, gapienie się na chmury, grzebanie paluchem w piachu, rozmyślanie bez puent. Bo pensjonat wzywa na śniadanie, rekomenduje wypożyczenie roweru, zwiedzenie fortecy, wdrapanie się na latarnię morską. A potem trzeba zdążyć na obiad z podwieczorną galaretką i obowiązkowy zachód słońca. Czas wolny skrzeczy od powinności. Dialogi polskich turystów przeplatane są sykiem zniecierpliwienia, iskrzeniem tych wszystkich: „musimy”, „chodźże” i „szybciej”.
Coraz trudniej żyć z głowy, ot tak. Maksyma „Carpe diem!” w świecie nadmiaru okazuje się trudniejsza niż wtedy, gdy wypowiedział ją Horacy. Jesteśmy trochę jak tygrys (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.