


Tytuł Mali mężczyźni sugeruje, że oto mamy kolejny film o bezpowrotnie i nazbyt szybko utraconym dzieciństwie. Skojarzenia z patologią, przymusowym dorastaniem we wrogiej rzeczywistości możemy jednak częściowo odrzucić. Częściowo, co nie znaczy, że całkowicie. Choć film Iry Sachsa jest ciepły, to pod sielankową codziennością skąpanego w słońcu Brooklynu kryje się coś jeszcze – kolizja dwóch światów, dzieci i dorosłych. Pierwsi nie rozumieją drugich, drudzy nie chcą zrozumieć pierwszych.
Pęknięcie
Mali mężczyźni to Jake i Thony. Jake wprowadza się wraz z rodzicami do brooklińskiego mieszkania, zajmowanego przedtem przez jego dziadka. Senior rodu zmarł, więc rodzice Jakea zdecydowali się zamienić swoje poprzednie mieszkanie na większe. Po sąsiedztwie oprowadza go Tony, chłopak stąd – dosłownie i w przenośni, jego matka prowadzi mały sklep odzieżowy w suterenie kamienicy, należącej przedtem do dziadka Jakea. Klimat jak w klasycznym amerykańskim teen-movie z lat osiemdziesiątych: dwójka młodocianych kumpli, a gdzieś z boku codzienna rzeczywistość ich rodziców. Obie te sfery nie zazębiają się, ale się tolerują. Jest tak, jak powinno być.
Tyle że z teen-movie płynnie przechodzimy do teen-dramy. Okazuje się, że matka Tonyego nie może dłużej prowadzić zakładu w kamienicy rodziny Jakea; ojciec chłopca za namową swojej siostry podnosi wszystkim najemcom czynsz i kobiety zwyczajnie nie stać na jego opłacanie. Nie chodzi tu o chciwość, rodzinie po prostu się nie przelewa (on – aktor eksperymentalnego teatru, ona – psycholożka, do tego dochodzi jeszcze ciotka, która &nda (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.