


Homeschooling to edukacja domowa. Nic nowego. Raczej odkurzenie starego sposobu przekazywania i przyswajania wiedzy. Kiedyś opcja dla zamożnych. Z guwernantką. Dziś raczej dla wytrwałych i dobrze zorganizowanych rodziców. W roli nauczyciela najczęściej mama.
W Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Kanadzie taki sposób kształcenia jest niezwykle popularny – szacuje się, że korzysta z niego nawet kilka milionów dzieci. W Polsce wciąż jeszcze budzi kontrowersje, choć z roku na rok przybywa rodzin, które zamiast posłać dziecko do szkoły organizują szkołę w domu. – Trudno dokładnie oszacować, jak dużej grupy to dotyczy. Liczymy, że z nauczania domowego korzysta w naszym kraju kilkanaście tysięcy dzieci i młodzieży – mówi Marek Budajczak. Ponad dwadzieścia lat temu razem z żoną jako pierwsi w Polsce zdecydowali się na homeschooling dla swoich dzieci.
Edukacja domowa to, obok trybu stacjonarnego i indywidualnego, jeden z trzech sposobów realizowania obowiązku szkolnego w Polsce. Gwarantuje to ustawa o systemie oświaty z 1991 roku. W artykule 16 znajduje się zapis mówiący o tym, że uczeń za zgodą dyrektora szkoły, do której jest zapisany, może się uczyć w domu. Obowiązek zorganizowania takiego nauczania biorą na siebie rodzice i to oni są odpowiedzialni za poziom i sposób kształcenia dziecka. Uczeń przychodzi do szkoły jedynie na wyznaczone przez dyrektora egzaminy (najczęściej raz albo kilka razy w roku). Przystępuje też do testów przeprowadzanych na zakończenie nauki w klasie szóstej i w trzeciej klasie gimnazjum. Jeśli przejdzie je wszystkie pomyślnie, otrzymuje zgodę na kontynuowanie nauki w domu. Pod koniec roku szkolnego, tak jak pozostali uczniowie, dostaje świadectwo i promocję do kolejnej klasy. Najwięcej dzieci realizuje taki sposób nauczania na poziomie szkoły podstawowej i gimnazjum. Ale zdarzają się uczniowie, którzy chcą kontynuować naukę w takim trybie również w liceum.
Kiedy na początku lat 90. państwo Budajczakowie, zafascynowani ideą homeschoolingu, postanowili sami edukować swoje dzieci, musieli stoczyć niejedną bitwę na przepisy, paragrafy i przeskakiwać przez kłody, które co rusz ktoś rzucał im pod nogi. – Nigdy nie zapomnę, jak usłyszałem od kuratora: Nie możemy pozwolić na to, żeby pan skrzywdził te dzieci – przypomina sobie Marek Budajczak. Ale nie poddawali się. O homeschoolingu przeczytali w książkach Edukacja elastyczna i Socjologia edukacjibrytyjskiego socjologa Rolanda Meighana. I postanowili spróbować. Skoro taki sposób edukacji przynosił rezultaty w Stanach Zjednoczonych czy w Anglii, dlaczego nie miałby się sprawdzić w Polsce? – myśleli.
Opracowali własny program nauczania i konsekwentnie go realizowali. Rytm dnia był ustalony: lekcje od 8.30 do 12.30. Po południu nauka gry na pianinie, basen i czas na własne zainteresowania. – Córka na przykład uczyła się języka migowego – przypomina sobie pan Marek.
– W szkole wszyscy uczniowie muszą robić to samo, w ten sam sposób, w tym samym tempie i w tym samym wieku. A przecież każdy z nas jest inny, mamy różne predyspozycje, charaktery, umiejętności. Wymaganie od wszystkich tego samego to absurd – mówi Budajczak. I przekonuje, że edukacja domowa daje każdemu dziecku szansę, żeby się uczyło w swoim tempie, bez porównywania się z innymi. W taki sposób, jaki jest najlepszy dla niego, a nie dla całej grupy.
To chyba jeden z najważniejszych argumentów przemawiających za nauczaniem domowym.
Indywidualizacja. Rodzic bądź zatrudniony przez niego nauczyciel dostosowuje materiał i sposób uczenia do możliwości dziecka. Dopiero gdy jest pewien, że dziecko zrozumiało i opanowało poszczególne zagadnienia, przechodzi do następnego tematu. Pracując indywidualnie z dzieckiem, widzi, jakie metody pracy są najskuteczniejsze, co mu przychodzi z łatwością, nad czym musi dłużej popracować. Nie ma rytmu 45-minutowego. Wszystko dostosowane jest do percepcji dziecka.
Szacuje się, że dzieci uczone w domu na opanowanie tego samego materiału potrzebują jedną trzecią tego czasu, co ich koledzy w szkole. Pozostałe wolne godziny dnia mogą wykorzystać na rozliczne własne zainteresowania. I na zabawę, która jak podkreślają pedagodzy, też jest formą uczenia się i poznawania świata.
Wypracowanie
We wrześniu ubiegłego roku Karolina, nauczycielka w jednym z wielkopolskich gimnazjów, na początku roku szkolnego poprosiła uczniów, by napisali na kartce, co lubią, a czego nie lubią robić. – Byłam nową nauczycielką w szkole, dostałam wychowawstwo w drugiej klasie, bo poprzednia wychowawczyni poważnie zachorowała. Chciałam się czegoś dowiedzieć o moich uczniach – jakie mają pasje, zainteresowania, w jaki sposób spędzają czas, co im sprawia przyjemność, czego nie lubią. Prosząc ich o to, zadeklarowałam, że ja też napiszę swoje „lubię” i „nie lubię”, żeby oni mogli z kolei poznać mnie.
Tydzień później na lekcji wychowawczej zebrała kartki od uczniów. Ci, którzy chcieli, mogli przeczytać na głos przed całą klasą to, co napisali: że lubią grać na komputerze, tańczyć, rysować, śpiewać, opiekować się psem czy rybkami w akwarium. Że nie lubią lizusostwa, niesprawiedliwego traktowania w szkole i ośmieszania ich przed całą klasą.
Antek napisał, że
(...)
Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.
O tym jak dominikanie z Królową Tatr zamieszkali