


Paulina Wilk
Zerkam na ukos – w przeciwległym rogu pokoju, na malowanej skrzyni z mangowca leży Jedyna historia Juliana Barnesa. Chciałabym ją przeczytać. Chciałabym też leżeć z psem w wysokiej trawie, łaskotać się w ucho zielonym źdźbłem. Chciałabym umyć okna i upiec ciasto z truskawkami, a potem siedzieć nad nim z przyjaciółkami i podtrzymywać istnienie świata, rozmawiając o jego przyziemnościach i wyżynach. Chciałabym też przejść Bieszczady w sierpniowym słońcu i człapać w monsunowym deszczu przez Kalkutę. Wrócić do wszystkich miejsc, w których czułam się szczęśliwa, i pojechać do wielu, które mogłyby jeszcze dotknąć mnie do żywego. Być z kimś i w samotności. Chcę tego wszystkiego naraz, dokładnie w chwili, w której robię coś innego, czego również chcę – piszę ten felieton.
Pamiętam czas, kiedy nie chciałam niczego. Leżałam. Istniałam, ale bez przekonania, w poczuciu, że znajduję się poza własnym zasięgiem, poza uzasadnieniem. Miałam ze dwadzieścia lat. I tyle czasu, że wydawał mi się oceanem nie do przepłynięcia. Nie rozumiałam, dlaczego starsi ode mnie tak często powtarzali, że nie mają czasu. Samych siebie – swoje pragnienia – odkładali na weekend, na urlop, na drugi dzień Wielkanocy. Bo robili coś pilniejszego, coś na już.
Teraz jestem po drugiej stronie lustra. Z apetytem na życie, z zachłannością, która budzi mnie przed świtem i kotłuje myśli. Z wciąż nieopanowaną sztuką wyboru i powiązanej z nią utraty – cokolwiek zdecyduję, będę musiała coś innego pożegnać. Poczekaj, Julianie Barnesie, p (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.