


ks. prof. Andrzej Draguła
Informacje o obyczajach mieszkańców odkrytej co dopiero Ameryki, które w XVI wieku docierały do Europy, budziły bardzo negatywne reakcje ówczesnego społeczeństwa. Zwyczaje, o których opowiadano, uznawane były za barbarzyńskie i niemożliwe do zaakceptowania. Trudno się dziwić, że na przykład kanibalizm wzbudzał w Europejczykach powszechną odrazę. Czy mógł mieć w sobie coś akceptowalnego? Chrystianizacja ludów Ameryki Łacińskiej traktowana więc była jako proces cywilizowania „dzikich”. Odpowiedź na pytanie, jakie przyjąć kryteria oceny, a w konsekwencji akceptowania czy odrzucania tego, co się jawiło jako „barbarzyńskie” (nikt jeszcze nie myślał o tolerancji), nie dla wszystkich była oczywista. Szukał jej XVI-wieczny filozof francuski Michel de Montaigne, podejmując w swoich Próbach refleksję nad kanibalizmem i innymi – już mniej okrutnymi – zwyczajami ludów Ameryki Południowej. Otóż Montaigne – zapewne ku zdziwieniu wielu ówczesnych czytelników – pisał: „Znajduję, iż wedle tego, co mi opowiadano, nie ma nic barbarzyńskiego ani dzikiego w tym ludzie”. To dość radykalne stwierdzenie także dzisiaj może wzbudzać zdziwienie. Na jakiej podstawie filozof wyciągnął taki wniosek?
Istota barbarzyństwa
Montaigne oczywiście w Ameryce nie był i nie mógł na własne oczy obserwować zwyczajów ludów tubylczych, ale znał relacje hiszpańskich, francuskich czy portugalskich podróżników. Kilku – jak wówczas mówiono – „dzikich” poznał osobiście, jeden bowiem z żeglarzy przywiózł ich do Rouen, gdzie Montaigne rozmawiał z nimi za pośrednictwem tłumacza. Relacja z tego spotkania, którą znajdujemy w Próbach, pokazuje, że filozof starał się nie odrzucać apriorycznie nieznanych mu wcześniej zwyczajów, ale wykazywał dla nich duże zainteresowanie, zrozumienie, a nawet czasami uznawał je za szlachetniejsze od niektórych zwyczajów europejskich. Skąd brała się więc – według niego – negatywna ich ocena? „[…] każdy chce mienić barbarzyństwem to, co różni się od jego obyczaju” – odpowiada Montaigne. I wyjaśnia: „Jakoż po prawdzie nie mamy innej miary dla prawdy i rozumu jak tylko przykład i obraz mniemań i zwyczajów naszej ojczystej ziemi; tam jest zawżdy najlepsza wiara, najlepsze prawa, najlepszy i doskonały obyczaj w każdej rzeczy”.
Punktem wyjścia – twierdzi Montaigne – do oceny zwyczajów i postępowania drugiego człowieka jesteśmy my sami: nasze zwyczaje i nasze postępowanie. Jeśli czyjeś postępowanie jest radykalnie inne od naszego, oceniamy je jako barbarzyńskie. Komentując poglądy Montaigne’a, Claude Lévi-Strauss dopowiada: „Tymczasem nie istnieje wierzenie czy zwyczaj, jakkolwiek byłby dziwny, oburzający czy nawet szokujący, który, odczytany w kontekście, nie znalazłby racjonalnego wyjaśnienia”. Inność sama w sobie nie może być oceniana negatywnie, a tym samym – stawać się powodem odrzucenia. Każdy zwyczaj znajduje swoje wyjaśnienie i uzasadnienie. Każdy ma jakąś genezę, która czyni go zrozumiałym.
Lévi-Strauss pokazuje to na przykładzie dwóch zabiegów obrzezania: mężczyzn i kobiet, z których pierwsze jest społecznie akceptowane, a drugie – nie. Francuski antropolog upomina się o perspektywę etnologiczną, która musi poprzedzać ocenę moralną i prawną. Chodzi o to, by najpierw „wyjaśnić, w jaki sposób zasadne są dla ich wyznawców wierzenia, które my uznajemy za barbarzyńskie i śmieszne”, ponieważ „praktyki pozbawione sensu w określonym kompleksie kulturowym mogą go posiadać w innym”. Co więc stoi u genezy obrzezania? „Wszędzie na świecie, gdzie praktykuje się obrzezanie dziewcząt czy chłopców (a często te zwyczaje idą w parze), ukryte powody są takie same: ustalając różnicę płci, Stwórca źle wypełnił swe zadanie; śpiesząc się, nie wykonując zbyt dokładnie swej pracy czy też będąc od niej oderwanym, pozostawił u kobiety ślad męskości, a u mężczyzn ślad kobiecości. Usunięcie łechtaczki czy napletka ma więc na celu dokończenie dzieła Stwórcy poprzez pozbycie się nieswoistych dla każdej płci resztek, w celu przywrócenia im postaci odpowiadającej ich naturze”. Taki jest religijno-kulturowy sens tej współcześnie kontrowersyjnej praktyki. Czy jednak to wyjaśnienie okrutnego zwyczaju – zwłaszcza w odniesieniu do dziewczynek – jest wystarczające, by usprawiedliwić jego stosowanie? Czy wyjaśnienie jakiegoś sposobu zachowania musi automatycznie prowadzić do jego akceptacji, a przynajmniej tolerancji? Czy wszystkie sposoby zachowania mają takie samo prawo do społecznego współistnienia?
Trud współistnienia
Przytoczony tutaj przykład pokazuje, że praktyki, które dla kogoś bywają trudne do zaakceptowania, wynikają z określonego – różnego od naszego – systemu moralnego, a ten budowany jest na innym – religijnym bądź niereligijnym – fundamencie. Dopóki społeczności o różnych systemach moralnych żyją z dala od siebie i dzieli je granica, problem ten w dużej mierze pozostaje na płaszczyźnie teorii. Sytuacja staje się rzeczywiście skomplikowana w momencie, gdy ludzie wyznający różne systemy moralne, a co za tym idzie – odmiennie oceniający niektóre praktyki, zaczynają żyć już nie tylko obok siebie, ale także pośród siebie, i choć wyznają różne systemy moralne, zostają poddani jednej powszechnie obowiązującej normie prawnej. Trudno bowiem sobie wyobrazić, aby w jednym społeczeństwie funkcjonowały równolegle różne systemy prawne obejmujące tylko niektórych. (...)
(...)
Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.