


Paulina Wilk
Kocham tę porę roku – przedwiosenną. Dni stają się wyraźnie jaśniejsze, a ptaki gadatliwe. Jeszcze nie jest ładnie, jeszcze wszędzie bure tony i gołe gałęzie, spod stopniałego śniegu wyłaniają się zimowe grzechy. Ale jest już trochę jak w czwartek wieczorem – wiadomo, że zaraz zacznie się weekend, będą różne przyjemności.
Za kilka tygodni zbudzą mnie ptasie konferencje – cała chmura wróbli, tych małych gaduł, siada na drzewach za oknem i wypełnia nasze brzydkie podwórko świergotem. Mój pies budzi się wcześnie i z parapetu obserwuje lokalne wydarzenia – koty buszujące w pożółkłych i wilgotnych trawach ogródka, wrony, które nastają na gałęziach, gdy już wróble zgodnie zerwą się i przeniosą gdzie indziej. A ja patrzę na niego, na jasne niebo widoczne ponad budynkami, leżę chwilę w ciszy i żyć mi się chce.
Odtąd wszystko będzie lepsze. Każdy dzień pomieści więcej nadziei, sprawi więcej radości tym tylko, że jest – taki długi, nieuśpiony. Jeszcze zanim na dobre zacznie się wiosna, następuje moja ulubiona przemiana – z fazy przetrwania do fazy życia i cieszenia się nim. Koniec trzymania rąk w kieszeni i kulenia ramion z zimna. Wysuwam wysoko podbródek, przestaję przemykać – spaceruję, celebruję, jestem.
Niełatwe są te polskie zimy, fazy mroczne i zawilgotniałe, nabrzmiałe od listopadowo-narodowej melancholii, grudniowo-świątecznego pośpiechu, styczniowego kaca oraz obsesji rozpoczynania wszystkiego na nowo, wreszcie – od lutowego zejścia na ziemię, gdy życie okazuje się z grubsza takie samo jak rok wcześn (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.